Przejdź do głównej zawartości

Vienna!

Ta, jestem żałosna z moją regularnością. Zdecydowanie brakuje mi czasu na właśnie takie coś. Na pisanie o czymś co fajnego w życiu robię. A wydaje mi się, że robię wiele fajnych rzeczy, a dziś o jednej z nich, czyli o mojej wyprawie do Wiednia!

Wybrałam się tam ze swoją współlokatorką, na jeden dzień. Wyjechałyśmy w nocy, byłyśmy na miejscu przed szóstą rano, a autobus powrotny miałyśmy o godzinie 22:30. Polski Bus to najcudowniejsze "dzieło", które zostało stworzone! Za całość przejazdu zapłaciłam tylko 24zł w obie strony!!! Można by powiedzieć, że prawie za darmo. Tyle, że bilety na listopad kupowałyśmy w sierpniu. No, ale wyszło jak wyszło i w sumie zdecydowanie się cieszę, że tak właśnie wypadło...


Na początku mało do nas docierało, że jedziemy do stolicy Austrii. Dopiero w dniu wyjazdu, zaczęłyśmy czuć, że coś się dzieje! I tak praktycznie, poza jednym wydrukowanym tekstem, w którym to para opisywała swój jednodniowy pobyt w Wiedniu, nie miałyśmy nic. Ostatnio głowa nie tam gdzie trzeba, więc nawet nie przejmowałam się ogarnianiem czegokolwiek. Ale w dniu wyjazdu były wątpliwości czy w ogóle wyjdziemy poza dworzec. Na szczęście... Wyszłyśmy. ;-)





Najpierw jednak, gdy wyruszyłyśmy w miasto, kupiłyśmy sobie bilety dobowe na tamtejszą komunikację. W przeliczeniu na nasze, wyszło przeszło 30zł. Ale wykorzystane były w stu procentach. Po całym mieście przemieszczałyśmy się metrem. Przejechałyśmy w całości cztery z sześciu linii, piątą też przejechałyśmy kawałek, a na szóstą nie było czasu.

Cóż, na początku postanowiłyśmy poszukać Starego Miasta. Metro nas zawiozło na Stephanplatz, na którym idąc wzdłuż i wszerz zwiedziłyśmy mnóstwo uliczek, budynków i chyba najważniejszą w tym wszystkim Katedrę Świętego Szczepana.



Katedra ta była naszym takim jakby odnośnikiem do całości podróży. Wokół była cała "Starówka", która nie wiadomo gdzie się kończyła i zaczynała. Nie będę się rozpisywała o całej architekturze i tego typu dyrdymałach, bo naprawdę, nie mam zamiaru nikogo zanudzać na śmierć i mnie samą mało to interesuje. Wiem jednak, że nawet największy antyzwiedzający (patrz: JA), będzie pod wrażeniem tego jak pięknie jest wokół...





Ja od początku byłam podjarana dwoma miejscami - Prater i całe Wesołe Miasteczko (w tym diabelski młyn), no i Stadion Narodowy Austrii - Ernst-Happel-Stadion! Zaczynając jednak od Diabelskiego Młynu. Wiemy z Aśką, że jak przyjedziemy raz następny, to koniecznie musimy się wybrać na niego, mimo wydatku rzędu 9 euro. Chciałabym zobaczyć Wiedeń z wysoka.

Co do Stadionu. Rozgrywane były tu mecze Euro 2008. Co ważniejsze, Polacy rozgrywali tu swój pamiętny mecz z gospodarzami turnieju, kiedy to Howard Webb podyktował karnego "z kapelusza". :D Szkoda, że nie miałyśmy okazji wejść do środka, ale coś tam widziałyśmy. No cóż... Wokół było widać, że znajduje się tu cały kompleks sportowy Austrii: dużo boisk treningowych, wielkie budynki, dużo miejsca do uprawiania sportu... Pięknie! No cóż... Byłabym chyba niepoważna jakbym tu nie wylądowała. :D





Po stadionowych emocjach, metro ruszyło dalej, a my w nim! W poszukiwaniu kolejnych, pięknych miejsc. Jednym z nich było właśnie to! Największa fontanna wiedeńska przy Mauzuleum żołnierzy Armii Czerwonej. Byłam wręcz zachwycona tym miejscem. W dodatku pogoda była tak fenomenalna, że nie mogło zabraknąć kolejnych ujęć.

Potem to już było całe pasmo ratuszy, muzeów, Parlament itd...





W tym momencie, miałyśmy wrażenie, że widziałyśmy TYLE miejsc, że nie wiedziałyśmy już gdzie iść. A było dopiero południe! Byłyśmy już masakrycznie zmęczone, ciągłym chodzeniem... Ale masę energii we mnie wstąpiło gdy przechodząc się kolejnymi ulicami, zobaczyłyśmy... LODOWISKO! Tak miałam ochotę pojeździć na łyżwach, że to dramat! :D I nawet nie myślałam o tym, że bolą mnie strasznie nogi. To było takie fajne... Słońce, tafla lodu, jeżdżący ludzie i trenujące łyżwiarki. Fajnie. Szkoda, że nie miałyśmy tyle kasy ile byśmy chciały...

Po rozbudzonych nadziejach, na aktywność fizyczną, Podążyłyśmy dalej, by znaleźć coś do jedzenia. Byłyśmy głodne, a chyba jedyną naszą w miarę uczciwą nadzieją był McDonald. Hahaha, tak, jadłyśmy w McDonaldzie. Zjadłyśmy podwójnego cheesburgera. Był też potrójny. Takie rzeczy tylko w Austrii. Usiadłyśmy i gadałyśmy po polsku i obgadywałyśmy ludzi, siedzących obok nas. To było takie beztroskie. Oni gawędzą sobie po niemiecku, a my sobie mogłyśmy powiedzieć: że ten jest przystojny, albo że ktoś ma ładną kurtkę... Ale podobne uczucie nam towarzyszyło podczas jazdy metrem.







Jadąc jedną z linii, na totalne odludzie, w trakcie drogi zobaczyłyśmy miejsce, w którym chciałyśmy się znaleźć, ale nam ostatecznie się nie udało. Vienna International Center. Było tak ładnie tam... Plac, a wokół flagi... Wyglądało to świetnie!!! Niestety, nasza pewność siebie była zbyt mała, więc poza poznaniem się z ochroniarzami, do niczego więcej nie doszło. No cóż, może następnym razem...

Niedaleko tych budynków była rzeka. Przeszłyśmy się tam, by zjeść torta Szwarcwaldzkiego, który kupiłyśmy po wyjściu z McDonalada. Znaczy kawałek, żeby nie było, bo na cały chyba nie byłoby nas stać. No, a gdzie jak nie nad Dunajem go nie zjeść? Jej, to było najsmaczniejsze co nam się tego dnia trafiło!!! Do dziś czuję ten smaak...






Potem już jeździłyśmy metrem, zwiedziłyśmy parę sklepów w Wiedniu i nastał wieczór. Wszystko wyglądało tak pięknie. Jedna z ulic, która prowadziła od placu Szczepana, była dla mnie podobna jak ta z zakopiańskich Krupówek czy zatłoczonej Półwiejskiej w Poznaniu. Wszystko było takie piękne i cudowne. Nawiązywało do francuskich tradycji. Ogólnie Wiedeń wygląda bardzo międzynarodowo i nie bez przyczyny jest nazywany jedną z najdroższych stolic Europy.

Bez wątpienia... Dzień, który chce się pamiętać, o którym można mówić wiele. Wyszło niemal wszystko. Pogoda była wspaniała jak na listopad, nasze zorganizowanie i determinacja na miejscu też... Nawet dla takiego antyturysty jak ja... Wiem, że jeszcze tu wrócę! A spróbowałabym nie! I wam wszystkim też polecam. :)


Listopad pomału się kończy. Miesiąc cięższych czy lżejszych decyzji. Bez wątpienia, życie do końca mnie nie rozpieszcza, ale sama chyba stawiam przed sobą kolejne przeszkody do pokonania. :) Cóż, z końcem miesiąca kończę pracę w Reserved, z końcem roku wyprowadzam się z Katowic (w końcu podejmując męską decyzję, że zamieszkam sama)... Będzie to intensywny koniec roku, ale jara mnie wiele kwestii... Kolejne podróże (Poznań, Zgorzelec, Płock), aranżowanie MOJEGO mieszkania... No i tak zleci do świąt. :) Jakoś to będzie...

Mam nadzieję, że nie zanudziłam na śmierć. Pokazałam trochę w końcu tego Wiednia z mojej perspektywy...
Dziękuję Aśka, że kupiłaś wtedy te bilety i, że tam byłyśmy! :*

Komentarze

  1. Zdjęcia bardzo ładne. z twoich opowieści wyobraziłam sobie, jak to wszystko musiało pięknie wyglądać :).
    Pozdrawiam i zapraszam do siebie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

2017 rok - jest w ogóle co podsumowywać?

Hello, it's me! Trochę odświeżyłam stronę, odrobinę również przemyślałam sprawę i możliwe, że zmieni się jeszcze parę rzeczy tutaj, ale zasadniczo nie po to teraz piszę. Wszystko potrzebuje czasu. Zastanawiałam się jakiś czas, jak podsumować ten 2017 rok. Nie wiedziałam do końca gdzie, kiedy i w jakim celu. Wypadło na "moje miejsce w sieci". A jako iż jest zaniedbane, to czas je reaktywować! W końcu nowy rok, nowa ja! Jeszcze jedną poważną przeszkodą do tego by cokolwiek opisać był... nie do końca optymistyczny wydźwięk tego roku. Jednak patrząc szerzej - poza paroma rozczarowaniami natury emocjonalno-uczuciowej, nie wypełnieniem żadnego postanowienia noworocznego i stworzeniem znowu murów obronnych - to nie był taki beznadziejny rok. Po prostu był trochę gorszy od paru poprzednich. Kiedy spisywałam multum postanowień noworocznych, które nawet nie były szczególnie trudne do zrealizowania, nie myślałam, że może pójść aż tak wszystko nie tak. Tym samym, w nadchod...

Zapanowanie nad emocjami czyli - przygody z sportowym dziennikarstwem

Był wtedy może kwiecień, może maj. Ciężko stwierdzić, z trudnością przypominam sobie co jadłam niedawno na śniadanie, a co dopiero fakt, kiedy to się zaczęło. Chociaż inaczej! Jeszcze kilka miesięcy temu, stojąc na hali "Jastor" w Jastrzębiu - jako kibic - nie wyobrażałam sobie faktu, że kilka miesięcy później, będę siedziała na miejscach dla prasy. Masz Ci los. Udało się! Moje, jakże ambitne plany związane z tego typu dziennikarstwem, rozpoczęły się pod koniec trzeciej klasy gimnazjum. Ciężko było określić co mnie w tym kierunku pociągnęło. Przecież jestem typowym ścisłowcem, który kocha się namiętnie w matematyce (no może z tą miłością delikatnie przesadziłam;))! Co nie zmienia faktu, że lubię matmę i idzie mi z nią lepiej aniżeli, niekiedy z polskim czy historią. No, ale przeszło od roku uczęszczam do klasy dziennikarskiej, którą mniej więcej tak sobie wyobrażałam. Choć poglądy nieco mi się zmieniły, to jednak popełniłabym to samo "głupstwo" co w maju 2009 ...